podróże, wyprawy, relacje
ARTYKUŁYKRAJEGALERIEAKTUALNOŚCIPATRONATYTAPETYPROGRAM TVFORUMKSIEGARNIABILETY LOTNICZE
Geozeta.pl » Spis artykułów » Ameryka Południowa » Aucanquilcha cz. IV
reklama
Czarek Matulewicz
zmień font:
Aucanquilcha cz. IV
artykuł czytany 1081 razy
Kolejny dzień niewiele się różnił od poprzedniego. Pchając, ciągnąc, wlokąc i rzadko jadąc dotarłem na 4800 m. Cudowna pogoda, piękny widok na ośnieżone szczyty Aucanquilchy. Znalazłem obozowisko, mur z kamieni osłonił mnie przed wiatrem. Nie mógł, niestety, osłonić przed mrozem. Z rana woda w butelkach była zamrożona. Na szczęście sześciolitrowy worek z wodą służył mi za poduszkę i owinięty polarem przetrwał noc. Ja też, choć mróz nieźle mi dokuczył. Wieczorem znowu sypał śnieg. Z niepokojem myślałem o nocy w Campamento Aucanquilcha na wysokości 5300 m. To zaczynało być poważne. Tym bardziej, że moje doświadczenia wysokogórskie przed wyprawą były zerowe. Nie miałem zamiaru się jednak wycofać. Nie teraz, gdy góre miałem na wyciągniecie ręki. Kolejnego dnia nic się nie zmieniło oprócz wysokości. Gdy dotarłem na przełęcz powyżej 5000 m nieoczekiwanie telefon złapał zasięg. Jak wielka dziurą musi być Ollague skoro tam nie było zasięgu??? Prawdopodobnie widoczna daleko na horyzoncie ogromna kopalnia miała przekaźnik. Miłe wiadomości zdopingowały mnie do dalszej drogi. Dotarłem w końcu do doliny Campamento Aucanquilcha.
Cala dolina była pokryta miałem z siarki i odłamków skalnych. Nie mogłem jechać, byłem tak zmęczony, że nie byłem w stanie nawet pchać roweru. Koła zapadały się w sypkim i miękkim podłożu. Dodatkowo słońce roztapiało śnieg, wiec często "sypucha" była jeszcze podmokła. Po kilkudziesięciu minutach walki zdjąłem najcięższą sakwę z woda i ruszyłem na piechotę zostawiając rower. Ledwo szedłem, nogi zapadały się w siarożwirze, wysokość robiła swoje, wiatr też. Po chwili zostawiłem też i sakwę. Bez ciężaru ruszyłem szukać miejsca na nocleg. Rozpadające się budynki kopalni nie nadawały się do tego. Na zboczach stało jeszcze kilka ścian innych budynków. W końcu znalazłem solidnie wyglądające budowle z kamieni. W jednej z takich ruin postanowiłem rozbić namiot. Musiałem mieć osłonę przed wiatrem. Pozostało tylko przyciągnąć tu rower. To był najtrudniejszy moment wyprawy. Słaniając się na nogach, oddzielnie ciągnąc rower, oddzielnie sakwę z wodą, dotarłem na miejsce. Wiedziałem, że czeka mnie najgorsza noc. Wysokość dawała się we znaki - zawroty głowy przy wstawaniu, wyczuwalny brak tlenu. Rozbiłem namiot, szybko ugotowałem wodę, mate de coca podniosła mnie na duchu. Wpadłem na pomysł, aby namiot obsypać ziemią, żeby zimne powietrze nie przenikało tak łatwo do wnętrza. Niestety wilgoć zbierając się zamarzała na ściankach. Gdy doszedłem trochę do siebie, gdy wrócił mi humor, poszedłem szukać zasięgu na pobliskich górkach. Udało się. Zadzwoniłem do Agnieszki. Dotarli w końcu do Calamy.. Już wydawało się, że kłopoty minęły. Właśnie próbowali wynająć samochód, by się do mnie dostać. Brakowało mi towarzystwa, samotna wyprawa zaczęła mi doskwierać. Nie mogłem się doczekać Agi i Wojtka.
Dzięki okopaniu namiotu noc nie była taka zła. Mroźne poranne wstawanie to to, co tygryski lubią najbardziej. Szron grubymi płatami odpadał od tropiku, zawzięcie wpadając tam gdzie był najmniej potrzebny. Modliłem się żeby maszynka odpaliła bez problemu. Coś ciepłego, coś ciepłego - jedna myśl krążyła mi w głowie. Nieskazitelnie błękitne niebo, niepokojąco biała góra. Trzeba ruszać. W końcu ubrałem się do wyjścia, po nocy niewiele pozostało do założenia. Rower oczywiście zostawiłem, przy tej ilości śniegu jazda była niemożliwa. Ruszyłem. Na początek narzuciłem zbyt szybkie tempo, szybko je skorygowałem, gdy oddech zamienił się w nerwową zadyszkę. Po chwili byłem na zakręcie dającym nadzieje na zasięg telefoniczny. Dostałem wiadomość od Agi i Wojtka. "Mamy samochód, z rana ruszamy do Ollague". Uff, w końcu dobra wiadomość. Ruszyłem dalej nie odpowiadając. Ja też chciałem wysłać jakąś dobra wiadomość. Jaka najchętniej - to wiadomo. Kolejne metry nie nastręczały już trudności, złapałem rytm. Ochraniacze na buty rozpoczęły własną strategięprzetrwania - zawijały się do góry, odsłaniając buty. Cholera. Dobrze, że srebrna taśma naprawia wszystko. Nachylenie rosło, ale bez roweru to betka. Czułem się bardzo dobrze.
Wchodziłem coraz wyżej, coraz mniejszy pas drogi pozbawiony był śniegu. Po kolejnym zakręcie droga w ogóle znikła. Śnieg nie był już tak miękki jak niżej. Starałem się wybijać schodki, ale buty rowerowe się do tego nie nadają. Zacząłem rozumieć, że bez raków nie dam rady. W końcu doszedłem do miejsca, gdzie po drodze nie było śladu, przede mną rozpościerało się zbocze pokryte zmrożonym śniegiem. Już bez większej wiary szedłem dalej.
Ale przecież miałem wejść na tę górę. Wbijałem pięty żeby jakoś się posuwać do przodu, sam wiedziałem, że to już nie ma sensu. To było dopiero 5600 m., a cała droga w górę to zlodowaciały śnieg. Przypomniałem sobie własne słowa: "Będę wiedział kiedy się wycofać!". Ale czy myślałem o wycofaniu się z najważniejszego zadania, celu numer jeden, góry moich gór? Jasne było, że wystarczy jeden fałszywy ruch i zjechałbym. Kilkaset metrów w dół. Nie, to nie miało sensu. Wsparcie w drodze. Zawróciłem. Zszedłem do "centrum telefonicznego". Wymiana sms'ów z Grupą Wsparcia. Mieliśmy za kilka godzin spotkać się w Ollague. Z Calamy musieliśmy wyjechać w niedzielę, był piątek, mieliśmy sobotę na wejście. Pogoda była piękna. Wrócił dobry humor - będzie sprzęt, raki, czekan, nawet buty górskie ułatwią wejście. A przede wszystkim nie będę sam, wzajemna asekuracja bardzo się przyda. Szybko zszedłem namiotu. Zabrałem co niezbędne na zjazd. Obozowisko zostawiłem, miało czekać na nasz przyjazd. O ile łatwiej było bez bagażu, bez zapasu wody! Zabrałem jedynie obowiązkowy camelbak. Na zjazd wystarczy. Droga jednak była bardzo trudna. Tylko miejscami udawało mi się zjeżdżać ponad 20 km/h. Ale drogę znałem, moje własne ślady mnie prowadziły. Po trzech godzinach dojechałem do największej dziury zabitej torami, czyli Ollague. Zobaczyłem jakiegoś jeep`a, z nadzieją szukałem znajomych twarzy. Jednak to nie oni. Objechałem "metropolię", w końcu dojechałem do hotelu. Właśnie wyszedł z niego kierownik. Żywo zareagował na mój widok. Mówił coś o amigos, zrozumiałem, że ma wiadomość. Wciągnął rower do środka, zapytał czy mam rozmówki - wcześniej dzięki nim się porozumiewaliśmy, jeżeli moje gracias i jego ok nie wystarczały. W końcu stracił zainteresowanie poszukiwaniem rozmówek. Powiedział coś o carabinieri - zatrzymali ich? Nic nie rozumiałem. Nagle wśród potoku hiszpańskich słów wyłowiłem "camioneta" (samochód) i charakterystyczny gest. Accident? Si, si!!! O k.... Amigos bien, amigos bien!!! I uniesiony kciuk do góry. Ale jak, przecież byli tak blisko, tak niedawno się kontaktowaliśmy... Co się stało? Na szczęście wszystko z nimi w porządku. Zaprowadził mnie do carabinierów. Przez radio połączyli się z posterunkiem w Ascotan. Porozmawiałem z przyjaciółmi przez chwilę. Zaaferowany zapomniałem zapytać się czują. Ale przecież wiedziałem, że "amigos bien"... Z szumu wyłowiłem, że poślizg, dachowanie. Umówiliśmy się na spotkanie w Calamie. Szok. Przecież to jakieś fatum. Same przeszkody.
Przypomniałem sobie o rzeczach w Campamento Aucanquilcha. Jak to zabrać? Nie miałem siły by jechać po nie na rowerze, a na niedziele mamy już bilety do La Sereny. Poprosiłem o pomoc. Zaprowadzili mnie do urzędu gminy. Po rozmowie z urzędniczką dostałem samochód z kierowcą. Wiedziałem jaka będzie droga, nie miałem pojęcia, czy przejedziemy. Ale przecież musiałem zabrać rzeczy! Kierowca robił co mógł, początek był najgorszy. Trwało to wieczność. W końcu dojechaliśmy. Zwinąłem obozowisko. Gdy zapadł zmierzch zrobiło się zimno, piekielnie zimno. Udało się dzięki bezinteresownej pomocy Chilijczyków. Wyobraziłem sobie podobną sytuację gdzieś w Polsce. Bez szans!
Następnego dnia dotarłem do Calamy. Spotkanie z Agnieszką i Wojtkiem. To koniec wyprawy. Mamy dosyć przeciwności losu. Jeszcze tylko autobus, którego nie było, choć były bilety. I skradziona komórka, zapalanie ucha po skotłowaniu w oceanie, odwołany lot z Santiago, kłopoty we Frankfurcie... Całe pasmo szczęścia :)
Strona:  « poprzednia  1  [2]  3  następna »

górapowrót
kursy walutkursy walut
[Źródło: aktualny kurs NBP]